|
Wywiad udzielony przez
Jerzego Targalskiego (Józefa Darskiego) pismu "Baza" w 1988 roku.
Poniższy wywiad został przeprowadzony w
Londynie w 1988 roku przez Tadeusza Pawlickiego, członka naszej grupy od
1978 roku, członka organizacji "Niepodległość" i pracownika jej techniki
oraz opublikowany w zaprzyjaźnionym czasopiśmie "Baza" w listopadzie 1989
roku pt. "JESTEM ROZCZAROWANY EMIGRACJĄ SOLIDARNOŚCIOWĄ".
Redakcja "Bazy" zaopatrzyła wywiad
następującym" komentarzem: "Relacja Józefa Darskiego jest bardzo
pesymistyczna, smutna, przygnębiająca. Ale trzeba wiedzieć, że
przejaskrawienia, żarliwa bezkompromisowość, romantyczna walka przeciw
wszystkim, są dla tekstów Darskiego typowe i czytając je trzeba to brać pod
uwagę. Dowód na to, że w relacji są przejaskrawienia? Proszę bardzo: wbrew
obawom Darskiego, że nie znajdą się tacy - jak powiada lekkomyślni, którzy
by zdecydowali się wydrukować ten wywiad, ten aspekt sprawy nie był w ogóle
w naszej redakcji dyskutowany. Napisane jest dobrze, dotyczy spraw ważnych,
więc drukujemy. Problemem dla naszego pisma są sążniste wymiary wywiadu i
gdyby nie stanowcze zastrzeżenie, że może on być opublikowany tylko w
całości, trochę byśmy go skrócili. To ten problem był dyskutowany i tu
właśnie zdania były podzielone. Natomiast zarówno Darski, jak - co
ważniejsze - Czytelnicy mogą nie wątpić, że są jeszcze w Polsce grupy i
pisma całkowicie niezależne. Niezależne zarówno politycznie jak finansowo,
mówiąc, pisząc i dyskutując to, co uważają za słuszne. Wygląda na to, że coś
istotnego Darskiemu umknęło, że wizja, którą zaprezentował jest niepełna, że
naiwny idealizm jest kiepskim doradcą, ale gorycz, o którą na emigracji
nietrudno, też nie ułatwia zobaczenia wszystkiego we właściwych proporcjach.
Ale to już inny temat, temat nad którym warto się zresztą wspólnie
zastanowić.
Dodajmy na koniec, że trzeba było przeszło
roku na to, aby tekst wywiadu do nas dotarł i otrzymaliśmy go w końcu dzięki
bezpośredniemu kontaktowi. Pan Darski wyraża ubolewanie, że po tak długim
czasie praca jego straciła na wartości. My sądzimy, że niestety nie straciła
na aktualności. Może nawet stało się coś wręcz przeciwnego?..."
Tadeusz Pawlicki: Pamiętam początek stanu
wojennego, kiedy od ciebie pierwszego usłyszałem o konieczności założenia
pisma politycznego i partii politycznych wtedy, gdy wszyscy marzyliśmy o
"Solidarności" i na pewno też byłeś założycielem i animatorem pisma
"Niepodległość".
Józef Darski: Pewnie jakąś tam rolę odegrałem, ale raczej faceta, który
popędza ludzi do roboty i nie pozwala im się wycofać, natomiast jeśli chodzi
o rozwój polityczny i intelektualny, to dla mnie tą osobą, która naprawdę mi
i "Niepodległości" dała najwięcej był Jarosław (Witold Gadomski). Prawie
wszystkie artykuły, które pisałem, były owocem wcześniejszych dyskusji
redakcyjnych, a zwłaszcza dyskusji z Jarosławem, które miały miejsce także
prywatnie, poza zebraniami redakcyjnymi.
P.: To znaczy nawet na początku, kiedy
byłeś właściwie jedynym wydawcą.
O.: Nigdy nie byłem jedyny, gdyż redakcja od początku liczyła 5 osób: trzech
doktorów i dwóch niedoszłych doktorów. Później liczba doktorów spadła, ale
ilość redaktorów wzrosła. Pisałem dużo, bo lubię pisać i uważam, że mam
ludziom coś do powiedzenia. Jeśli i jest inaczej - nie należy mnie ani
czytać, ani /obecnie/ słuchać, a wówczas przerzucę się na pożyteczniejsze
zajęcie. Już kiedy wyjeżdżałem zastąpił mnie w "N" drugi, obok Jarosława
talent polityczny - Józef K. (Norman Pieniążek). To była druga osoba, która
mnie intelektualnie zapładniała. Jednolity styl pisma wynikał z faktu, że
"N" nie była ani koszem na śmieci, ani czasopismem dla salonów, lecz pismem
organizacji politycznej, która ma konkretny program i stara się go
popularyzować. Ludzie w Polsce po prostu nie wiedzą co to walka polityczna
na pióra. Wolą pisać laurki, a za plecami obrzucać się oskarżeniami o pracę
dla SB.
W pracy redakcyjnej na ogół nie czytaliśmy swoich tekstów przed drukiem,
lecz każdy najpierw mówił o czym ma ochotę sam napisać, a czym powinni zająć
się inni. Następnie dzieliliśmy się zadaniami i dyskutowaliśmy główne tezy
poszczególnych artykułów (ja notowałem komu i za co mam dołożyć). Gotowe
artykuły zbierałem i przekazywałem koledze odpowiedzialnemu za maszynistki.
Pamiętam tylko dwa spory dotyczące dopuszczenia artykułu do druku: w
pierwszym wypadku chodziło o artykuł, który uznałem, a za mną inni, za zbyt
lewicowy i ostatecznie jego autor - chciałbym podkreślić, że w całkowitej
zgodzie z nami - odszedł z redakcji do pisma stojącego od nas na lewo;
natomiast w drugim wypadku koledzy zażądali odczytania mego artykułu o
Wałęsie (zwykłe każdy tylko streszczał co napisał lub napisze) i po
zapoznaniu się z treścią orzekli, że jest za ostry. Odmówiłem uwzględnienia
poprawek własną ręką, oddałem tekst, a oni wykreślili co ostrzejsze
sformułowania i artykuł poszedł do druku.
P.: Dlaczego wyjechałeś?
O.: Z przyczyn osobistych. Mógłby oczywiście powiedzieć, jak czyni to wielu,
że wyjechałem by walczyć dalej, ale to jest oczywiście kłamstwo. Ponadto, po
co walczyć dalej skoro można walczyć bliżej. Należałoby w tym wypadku
powiedzieć żyć bezpiecznie: dostatnio z działalności uznawanej za walkę. Nie
wyjechałem również dlatego, że byłem prześladowany, gdyż nie byłem
prześladowany, ponieważ ani salony, ani komuniści nie wiedzieli co robiłem.
Poza tym jeśli ktoś bierze się za politykę w państwie komunistycznym i
uważa, że za to należą mu się willa z samochodem, to jest idiotą.
Wyjechałem, gdyż chciałem trochę pożyć jak tzw. normalny człowiek.
P.: Czyli prywatny egoizm?
O.: Tak. Mógłbym twierdzić że wyjechałem, by umożliwić "S" bujny rozkwit,
który zresztą możemy teraz obserwować pod postacią KKW.
P.: Porzuciłeś zagrożoną placówkę.
O.: Mogłem rzecz jasna normalnie pożyć w Polsce, ale to wymagałoby zmuszenia
narzeczonej do zejścia w podziemie, a ponieważ ona się do tego nie nadaje,
należało zmienić narzeczoną, czego w końcu nie zrobiłem. Wyjście i
zaprzestanie wszelkiej działalności, co sugerowała żona, dla mnie nie było
możliwe. Przyznaję, że z politycznego punktu widzenia wyjazd był
niewątpliwie największym błędem, jaki popełniłem. Jeżeli już człowiek
zaczyna "robić politykę" to musi sobie zdawać sprawę, że to wymaga przyjęcia
na siebie odpowiedzialności: jak przekonujesz do czegoś łudzi, to nie masz
prawa ich potem zostawiać samych. Nie wolno porzucać odpowiedzialności,
którą się dobrowolnie na siebie wzięło proponując konkretną linię
polityczną. Postępując w ten sposób zerwałem jednak z polityką w tym sensie,
że uważam. iż ostatecznie liczy się tylko polityka robiona w kraju tzn. kraj
rozstrzyga. Na emigracji można wiele pomóc lub zaszkodzić, ale o tym czy
dana działalność właśnie pomoże lub zaszkodzi zdecyduje kraj. Przykładowo,
jeśli "Kultura" miałaby nawet jeszcze lepsze pomysły, a w kraju zwyciężyłby
kierunek ugodowy i idea schlebiania zachodnim gołębiom, pismo to nie
odegrałoby żadnej roli i na odwrót. Na emigracji zwolennicy faszerowania
czerwonych zielonymi i popierania partyjnych liberałów, jak panowie
Brzeziński i Nowak mogą robić wszystko, co w ich mocy, by przeforsować swą
linię, lecz jeśli w Kraju nie zyska ona poparcia, to z czasem ugrupowania
niepodległościowe przebiją się, mimo stawianych im przeszkód i mafijnych
metod zwalczania. Znaczenie "Kultury" polega właśnie na tym, że jej linia
zbiegała się z dążeniami politycznymi każdego kolejnego pokolenia. Dlatego
każda młoda generacja odbierała to pismo jak własne. Emigracja służy
wyłącznie do zarabiania pieniędzy. I takie znam tylko motywy wyjeżdżających,
choć oni sami będą twierdzili coś innego. Oczywiście do wszystkiego można
sobie dorobić filozofię polityczną. Znam reżysera, który w wywiadzie
twierdzi, że wyjechał, bo miał dość wykreślania przez cenzurę
trzech-czterech słów, a tu przed przystąpieniem do realizacji każdego filmu
pyta się swego dobroczyńcy: "To jak, szefie, krytykować czy chwalić?". I
naturalnie wie, co czyni. Gumowy kręgosłup zawsze i wszędzie się opłaca, na
emigracji "politycznej" opłaca się jednak w sensie dosłowny. Tu się zarabia,
a politykę - powtarzam - robi się w kraju.
P.: Czyli nie bujajmy się. Nic tu nie
załatwiłeś?
O.: Coś tam pewnie załatwiłem, ale myślę, że ważniejsze było pozostanie w
kraju.
P.: Ile byłeś głównym ideologiem "N", ale
byłeś główną sprężyną pisma. Czy tak?
O.: Jeżeli tak uważają moi koledzy, to czuję się dumny!
P.: Obserwatorom stojącym z boku wydaje
się, że twój wyjazd spowodował rysy w organizacji, zabrakło jakiegoś
autorytetu, może organizacyjnego?
O.: Jeżeli istnienie jakiejś organizacji zależne jest tylko od jednego
człowieka, to znaczy, że nie ma na nią zapotrzebowania społecznego. Jeżeli
organizacja polityczna jest niezdolna do życia bez swego twórcy, tzn. że
jest sztuczna.
P.: To znaczy "N" była sztuczna?
O.: Jeżeli przestanie istnieć, to wówczas będzie znaczyło, że była sztuczna
lub, że jej czas minął. O ile wiem "N" nie przestała istnieć, choć przeżywa
kryzys.
P.: Jaka Jest twoja ocena obecnego stanu
"N"? Był taki czas, gdy była w awangardzie ruchu politycznego, myśli
politycznej, choć oburzano się na nią.
O.: Więcej, kiedy wyjeżdżałem wiele osób - zwłaszcza z kręgów politycznego
establishmentu, bardzo się cieszyło sądząc, że w ten sposób nareszcie
pozbędą się "N", gdyż beze mnie pismo zniknie i już nie będzie kłopotów.
Rzeczywiście, kłopotów jest jakby mniej, ale obiecuję wszystkim, że już
wkrótce będzie ich znów więcej. Już się o to postaram.
P.: "N" więc nie znikła, ale przeżywa
kryzys.
O.: Straciła swoją mobilność, siłę przebicia. Istnieje nadal, ale nie toruje
drogi nowym koncepcjom politycznym, a to wcale nie jest tak, że w 1982,
1983, 1984 było o czym dyskutować, można było robić burze polityczne, a w
tej chwili nie ma o co. Wprost przeciwnie, można wsadzać głębiej kij w
mrowisko, jest więcej problemów do wywołania sporów politycznych. Jestem
zagorzałym zwolennikiem walki politycznej tj. walki między koncepcjami
politycznymi prowadzonej na słowa, a nie mafijnych rozgrywek, w których by
pokonać jakieś poglądy niszczy się ludzi głoszących je zamykając im usta,
opluwając i pozbawiając możliwości zarobienia na życie. To wszystko
doskonale poznałem na emigracji, ale wygląda na to, że i krajowi udaje się
pod tym względem dotrzymywać kroku czołówce. Widzimy walkę o uzyskanie bądź
zachowanie monopolu politycznego, przy czym używane są metody, których nie
powstydziliby się komuniści. A od emigracji solidarnościowej, to nawet
mogliby się uczyć.
P.: Jesteś więc rozczarowany Zachodem?
O.: Zachodem - nie. Jestem rozczarowany emigracją solidarnościową, a
zwłaszcza tą, która uważa się za emigrację polityczną. Otóż uważam, że
emigracji politycznej pokolenia solidarnościowego - nie ma. Istnieje
wyłącznie emigracja ekonomiczna, a wśród niej są ludzie, którzy utrzymują
się z polityki. Byli nieudacznikami, niczego nie potrafili lub przeciwnie,
byli niezwykle sprytni i zahaczyli się tam, gdzie przy swoich zdolnościach
lub ich braku mogą zarobić najwięcej. Z tego żyją. Traktują politykę jako
sprzedaż naleśników: ma dawać maksymalny dochód.
P.: Ciężkie oskarżenia. Znów będą
obrażeni.
O.: I tak są na mnie wszyscy obrażeni, więc mi to już nie zaszkodzi.
Najwyżej zaszkodzi kolegom, o ile okaże się, że - jakby powiedzieli
przedstawiciele salonów - nie są realistami i lekkomyślnie wydrukują ten
wywiad. Zwracanie się do mnie o wywiad jest po prostu bardzo ryzykownym
krokiem. Oj, z zielonymi będzie trzeba się już pożegnać!
P.: Nie jesteś zbyt zarozumiały?
O.: Dlaczego? Nie chodzi przecież o to, że to właśnie ja coś powiedziałem,
lecz że w ogóle ktoś stwierdził, iż król jest nagi. Najważniejszy jest sam
fakt tego stwierdzenia, zaś osoba je wypowiadająca, to już sprawa obojętna.
Politykę na Zachodzie robi się przez kraj. Jeśli chce się tu osiągnąć jakąś
pozycję, trzeba wykazać się zapleczem i kontaktami w kraju. Dlatego ma tak
duże znaczenie, żeby publikować w kraju własne artykuły, wywiady z sobą,
artykuły o sobie itp. I za wszystko się płaci. Można wydawać pismo, które ma
stu prenumeratorów, lecz płacąc ośrodkom krajowym za przedruki głupawych
artykułów, można się będzie później powoływać na poparcie krajowe przy
staraniach o dotacje. Patrzcie jacy jesteśmy potrzebni, skoro nas
przedrukowują! Rzecz jasna, to wszystko można nazwać współpracą i pomocą dla
kraju. Ja to nazywam przekupstwem. Jak słusznie zauważył jeden z moich
byłych kolegów ze Stowarzyszenia "Kontakt": "Ludzi w kraju to się
przekupuje". Po czym spoglądając na treść zasłużonego dwutygodnika
warszawskie uradowany dodał: "O, widzę, że chłopcy docenili to, co ostatnio
dostali!". Należy tu odróżnić niejako dwa poziomy: na pierwszym ludzie za
dotacje rozbudowują rozmaite deficytowe inicjatywy i wykazanie się poparciem
z kraju potrzebne im jest jedynie w relacjach komercjalnych, natomiast na
drugim politycznym poziomie, już w Stanach można wykazać się poparciem
ośrodków emigracyjnych i krajowych, którym (obydwu) przedtem załatwiło się
pieniądze (w mojej byłej pracy mawiało się "szmal"), co konieczne jest do
uzasadnienia forsowanej linii politycznej: "Popatrzcie, cała Opozycja mnie
popiera, moje poglądy są identyczne z krajowymi, nikt - chyba tylko wariaci
i agenci - piszą inaczej". Taki układ stosunków, jaki zaobserwowałem,
krajowi bardzo odpowiada. Ludzie tu przyjeżdżający zadają bowiem tylko dwa
pytania: "gdzie?" i "Ile?" dają.
Czasem mam wrażenie, że gdyby przestać płacić to cała opozycyjna działalność
w Polsce skończyłaby się w ciągu trzech godzin. Nie chciałbym więc, by mnie
źle zrozumiano, nie przeciwstawiam emigracji i kraju pod tym względem. Po
prostu procesy degeneracji rozpoczęły się wcześniej ze względu na brak
opinii publicznej z jednej i nacisk konsumpcyjnego stylu życia z drugiej
strony. W kraju jest, czy może raczej była niezależna opinia, która działała
hamująco, a i nic nie można było kupić, więc się nie opłacało być gumowym
człowiekiem. Teraz bieda i rosnące aspiracje to zmieniły i kraj szybko
dogania emigrację.
Wyobraź sobie, że żyjesz w Paryżu: sklepy są pełne wszystkiego i ty wiesz,
że na to nigdy nie zarobisz, ale zasłużyć możesz. Poglądów nie masz żadnych,
więc łatwo ci przyjdzie przyjąć zapatrywania twego dobroczyńcy, który Cię
zatrudni. Twoi koledzy-rywale żyjący z polityki niczym się od ciebie nie
różnią, więc razem klaszczecie już na samą myśl o dobroczyńcy, a co dopiero
na jego widok. Śmieszą mnie szczególnie sprawozdania ze spotkań
politycznych, gdy wiem, że wszyscy obecni, ze sprawozdawcą włącznie, są
materialnie zależni pośrednio lub bezpośrednio od oklaskiwanego.
Opowiedziałem tu zaledwie o ułamku moich czteroletnich doświadczeń, ale i to
wystarczy, żeby spowodować gniew naszych monopolistów, jeśli się to ukaże w
kraju, załamie się przecież zmowa milczenia.
P.: Czyli jesteś człowiekiem
niebezpiecznym?
O: Byłbym człowiekiem niebezpiecznym, gdyby udało się wykazać, że są grupy w
kraju myślące podobnie jak ja. W przeciwnym przypadku zostanę jedynie
okrzyknięty agentem SB. Miało to już zresztą miejsce. Pewien szacowny
działacz amerykańsko-emigracyjny poświęcił swój czas i pieniądze, by
objechać pół Europy zawiadamiając moich znajomych i współpracowników, iż
przeszedłem przeszkolenie w MSW i teraz ubecja mnie wysłała na emigrację,
bym tu kontynuował swe dzieło zniszczenia "Solidarności": najpierw
zniszczyłem "S", a teraz mam to zrobić z emigracją czyli z tym panem. Po
czym następowała propozycja lub sugestia pomocy finansowej. Muszę przyznać,
że jednak byłem dumny, choć "patriota" wyraźnie mnie przecenił. Mimo
wszystko trzeba zachować proporcje. Dopóki siedzi jakiś facet w Paryżu i od
czasu do czasu się odszczekuje, ale i tak go nikt nie słyszy, zwłaszcza
instytucje decydujące o pieniądzach, to można nawet mu pozwolić żeby gdzieś
pracował i coś zarobił. Jeżeli natomiast z kraju przedostałyby się i
pokonały barierę istniejącej tu cenzury poglądy kwestionujące obraz
Jaruzelskiego-patrioty co uratował Polskę przed agentem Moskwy - Molczykiem,
to już co innego. Rzecz jasna trzeba byłoby jeszcze znaleźć kogoś
niezależnego finansowo i zainteresowanego w forsowaniu tego kierunku w
Ameryce.
P.: Czy twoje wyobrażenia o cenzurze,
mafii itp. nie są rodem z Polski?
O.: Do tych poglądów doszedłem właśnie tutaj. Wyjechałem bowiem z Polski i
nagle znalazłem się we wzorcowym świecie komunistycznym. Jedyna różnica
polega na tym, że tutejsza społeczność komunistyczna, czyli getto
solidarnościowe żyjące z polityki, ma pieniądze, ponieważ finansowane jest z
zewnątrz. Przypomnij sobie czasy Gierka i pomyśl, jak dobrze byłoby w
komunistycznej Polsce, gdyby Zachód dał Gierkowi na utrzymanie komunizmu nie
20 ale - powiedzmy - 60 miliardów dolarów. Komunizm może być dla wielu osób
bardzo przyjemnym ustrojem, jeśli jest sztucznie utrzymywany, jeśli tłoczy
się weń "szmalczyk", by pozostać przy zrozumiałym tu określeniu. Wyjeżdżając
z Polski sądziłem, że emigracja ma charakter polityczny, że jeśli się kłóci,
to albo o stare i już nieaktualne sprawy, albo o wielkie kwestie polityczne,
a tu okazało się, że przedmiotem zabiegów i sporów są wyłącznie portreciki
prezydenta Franklina. Tu o żadną politykę nie chodzi, tylko o wygodne życie.
Jak się później dowiedziałem - to nic nowego. Już ludzie, którzy
skompromitowali się w sprawie Bergu, co zresztą im nic nie zaszkodziło,
rzucili hasło: "Najpierw się urządzimy, później będziemy działali". Młodzież
poszła tylko w ich ślady. Mówię w tym wypadku o tym pierwszym, paryskim,
niemieckim czy innym poziomie. a nie o Waszyngtonie. Tam bowiem, gdzie
rozdają pieniądze, rzeczywiście polityka jest robiona, ale nie tam, gdzie
się "szmalczyk" odbiera. Do dziś pamiętam pewne zabawne zebranie po
przyjeździe tutejszego wodza ze Stanów. Wśród ponad 20 zebranych emigrantów
"politycznych" słychać było charakterystyczne okrzyki: "Wodzu, ile
przywiozłeś?", "No, powiedz wreszcie jest szmal czy go nie ma". "Zaraz,
zaraz, spokojnie dzieci" - łagodził napiętą atmosferę wódz. To wszystko
nadaje się do opisania i mam nadzieję, że zdążę. Oczywiście, pamiętam też
zebrania w stylu minuty nienawiści Orwella, ale odgrywałem w nich raczej
rolę towarzysza Goldsmitha, więc ich wspominanie mnie nie bawi.
Najzabawniejsze były natomiast pokazy teatrzyku pt. demokracja ludowa, gdzie
wszyscy grali doskonale swe role według wcześniejszego scenariusza, a
najlepszym aktorem jak zawsze okazywał się Dobroczyńca.
Mówię to wszystko byś zrozumiał, że robienie polityki w takiej sytuacji, gdy
korzystający z monopolu realiści i wielbiciele komunistycznych liberałów
mają do swej dyspozycji opisaną wyżej menażerię, jest w praktyce prawie
niemożliwe.
P.: Czy uważasz się za polityka?
O.: Chciałbym zajmować się polityką, bo to lubię, ale chyba zostanę już
tylko aferzystą, malkontentem i prześmiewcą.
P.: Czy w ramach działań politycznych,
które chciałbyś podejmować, mieści się awanturnictwo z wszystkimi dookoła?
O.: Najpierw należałoby się przekonać, czy owi "wszyscy ludzie dookoła" nie
reprezentują przypadkiem jednego człowieka - kasjera.
P.: Wielu ludzi Cię nie lubi, jesteś
uważany za awanturnika i rozrabiakę.
O.: Nie jest moim celem, by mnie wszyscy lubili. Wiem doskonale, że jestem
zły, że wiele osób uważa, iż psuję im układy, stosunki, jak to trafnie ktoś
ujął - nie pozwalam spokojnie pracować albo wręcz stanowię zagrożenie dla
"kaski". To zdrobnienie od słowa "kasa", bardzo trafnie wymyślone w Paryżu.
Przypominam sobie dwie rozmowy z pewnym emigrantem "politycznym" pracującym
w instytucji emigracyjnej kierowanej przez "Chrześcijanina". Nazywam go w
ten sposób, gdyż lubi odwoływać się do etyki chrześcijańskiej przy
inkasowaniu czeków. Mój znajomy, człowiek uczciwy, gdyż nie ukrywający tego,
co myśli - powiada: "Pomyśl, czy może być przyjemniejsza chwila w życiu niż
ta, kiedy wracasz wreszcie do kraju mercedesem, zajeżdżasz do dawnych
kolegów, a w obu kieszeniach masz paczki dolarów... A ja z tego wszystkiego
rezygnuję, bo nigdy nie będę mógł wrócić, skoro zdecydowałem się zająć
przerzutami". Kiedy indziej szliśmy razem najbogatszą dzielnicą Paryża, a
wtem nasz "działacz polityczny" odzywa się: "No, powiedz, o co w tym
wszystkim chodzi? Przecież chodzi o to byśmy to my tam mieszkali, byśmy to
my to wszystko mieli".
Czy mam się starać, żeby ludzie o takich poglądach mnie lubili? Mogę im
obiecać tylko jedno: będę jeszcze gorszy.
P.: Jaka jest twoja opinia o przyczynach
rozłamu w LDP"N" i obecnej sytuacji tej organizacji? Niewątpliwie LDP"N" i
Organizacja Liberalnych Demokratów są w defensywie.
O.: Oprócz konfliktów personalnych, które na pewno odegrały istotną rolę,
przyczynę rozłamu widzę w różnicy pokoleniowej. O ile znam kolegów z
redakcji, to myślę, że byli oni najbardziej zainteresowani tym, by pisać i
publikować. Proces intelektualny dochodzenia do pewnych poglądów był dla
nich bardzo ważny, natomiast dla młodych nie miało to znaczenia. Oni te
poglądy przyjmowali jako rzecz oczywistą i chcieli iść dalej, co było
przedtem - ich nie interesowało. Dlatego chcieli się wyżywać nie w
dyskusjach i pisaniu, lecz w działaniu, w jakiejś akcji bezpośredniej.
Redakcja natomiast, całkiem słusznie, bała się działalności, która mogłaby
spowodować ześrodkowanie uderzenia policyjnego właśnie na nas. Każdy jest
egoistą. Wiadomo, że w różnych okresach policja ściga rozmaite ugrupowania z
innym natężeniem, więc dla nas lepiej, żeby zajmowali się np. Bujakiem czy
Poleskim, niż nami.
P.: Mówiąc tak, stajesz po stronie tych,
którzy chcieli działać.
O.: Tak, ale nie można prowadzić "czystego działania" kompletnie zaniedbując
stronę intelektualną. Działanie musi czemuś służyć. Dlatego uważam, że była
szansa na porozumienie między "starymi" i "młodymi" na tej zasadzie, że
każdy specjalizowałby się w tym, co lubi i potrafi najlepiej. Ponieważ
jednak doszło do konfliktu personalnego i każda ze stron chciała narzucić
swój model organizacji, więc doszło do rozłamu. Rozmawiałem na ten temat z
prof. J. Pełeńskim, który stwierdził, że każde pokolenie wnosi swój model
politycznego działania i jest rzeczą zupełnie normalną, że w organizacjach
tajnych, gdzie nie ma możliwości istnienia frakcji, swobodnego spotykania
się itp., następują rozłamy pokoleniowe. Tak więc było to zjawisko
naturalne. Może gdyby innym ośrodkom dano większy zakres samodzielności,
gdyby koledzy zdecydowali się wtedy na większą decentralizację, nie doszłoby
do rozłamu. Starsi koledzy, słusznie, obawiali się, że młodsi będą popełniać
błędy i chcieli ich kontrolować, a to wywołało opór.
P.: Może zbyt wczesne było ogłoszenie
powstania partii politycznej?
O.: Zapewne było to trochę za wcześnie. Ogłoszenie deklaracji powinno
stanowić moment wieńczący dzieło, powinny już istnieć oddziały, struktury
itp. Ale weźmy też pod uwagę fakt, że oto ludzie od lat głoszący potrzebę
polityzacji podziemia i stworzenia systemu partii politycznych znajdują się
pod ostrzałem zwolenników oporu moralnego i społecznego, którzy powtarzają:
"chcecie partii politycznych, to dlaczego sami takiej partii nie tworzycie,
a innych namawiacie?"
P.: Była to więc odpowiedź na nacisk
konkurencji politycznej?
O.: W dużej mierze - tak, choć powinniśmy chyba mówić o konkurencji
etycznej, gdyż oni sami powtarzali dotychczas, że politykami nie są. My
jednak wiemy, a oni najlepiej, że cały czas robią politykę, tylko ją inaczej
nazywają, gdyż tak jest im wygodniej. Nie wiem, czy temu naciskowi można
było nie ulec. Ostatecznie później powstały inne organizacje, które istnieją
nadal.
P.: Ale wielu patrzy na stan
"Niepodległości" z politowaniem. Grupy polityczne zbiły kapitał na zaczynie
intelektualnym i zamęcie, który spowodowała "Niepodległość", a ona sama
wegetuje.
O.: Myśl, że "Niepodległość" przygotowała pewien etap rozwoju podziemia, czy
opozycji antykomunistycznej, stworzyła warunki, w których innym ugrupowaniom
politycznym było już łatwiej, ponieważ nie musiały zmagać się ze świętością
narodową - "Solidarnością" i koncepcją zatrzymania się na poziomie opozycji
społecznej. I bardzo dobrze z punktu widzenia rozwoju działalności
politycznej i byłoby dobrze dla samej "Niepodległości", że innym było
łatwiej, gdyby LDP "N" teraz istniała jako prężna organizacja, gdyż wreszcie
miałaby z kimś współpracować. Na samym początku problem polegał przecież na
tym, że nie mieliśmy partnerów.
P.: Może to była zawsze fikcja? Może była
to po prostu grupa przyjaciół, która pisała?
O: W dobrych, starych czasach "N" ukazywała się co miesiąc w nakładzie 10
tys. egzemplarzy. Żeby to wydrukować i rozkolportować, żadna dyskutująca
grupa przyjaciół nie wystarczy. Ten zasięg wykazywał, że organizacja
istniała. Oczywiście, mógłbym podawać pewne szczegóły, ale to nie byłoby
dowodem. Teraz natomiast sytuacja jest zła.
P.: Żałosna.
O.: Inne grupy też mają żałosną sytuację, tylko się o tym nie mówi. Ale
powiedzmy, że sytuacja mojej organizacji bardziej mnie boli. Mogę tylko
wyrazić nadzieję, że uda się to przezwyciężyć, a jeśli nie - to trudno.
Grupy polityczne przychodzą i odchodzą. Miejmy nadzieję, że inni będą lepsi.
Chodzi bowiem o to, by sprawa rozwoju ruchu antykomunistycznego i
pluralistycznego obozu politycznego posuwała się w Polsce naprzód. By
opozycja w Polsce nie zajmowała się pomaganiem Gorbaczowowi, tylko walką o
niepodległość, tj. walką z komunizmem. Cały czas jest to jeszcze walka w
sferze świadomości, jeśli bowiem ktoś pomagając Gorbaczowowi twierdzi, że
"Stalin zniszczył demokrację", to po prostu umacnia w świadomości polskiego
społeczeństwa komunizm i szerzy sowietyzację.
Z mego punktu widzenia, dobrze by było, gdyby LDP "N" znajdowała się w
czołówce walki z komunizmem, żeby to ona wbijała najgłębiej kij w mrowisko i
powodowała wściekłość w jakimś KKW czy RKW, ale patrząc bardziej ogólnie,
ważniejsze jest by ta walka w ogóle miała miejsce, niż to, kto w niej będzie
brał udział, by nie było to tromtadractwo i demagogia lecz polityka na
pewnym poziomie. Najgorzej byłoby, gdyby opozycyjny establishment i salony
cieszyły się: no, nareszcie się wyciszyli, wreszcie zrozumieli.
Inne organizacje też przeżywają ciężkie chwile, chociażby PPS. Jego
powstanie bardzo mnie ucieszyło, gdyż pomyślałem sobie: oto nareszcie lewica
niepodległościowa, z którą będzie można współpracować i kłócić się. Nastąpił
jednak w PPS-ie rozłam, ponieważ - moim zdaniem - doszło do próby połączenia
się nie różnych grup lewicy niepodległościowej, ale lewicy
antykomunistycznej i reformistycznej. W warunkach walki z totalitaryzmem ten
mariaż okazał się nie do utrzymania.
P.: Czyli granica nie przechodzi między
prawicą a lewicą, lecz między niepodległościowcami i ugodowcami?
O.: Granica przechodzi przede wszystkim między niepodległościowcami, a
zwolennikami porozumienia z czerwonym, a w ramach każdego obozu granica
przechodzi między lewicą a prawicą. W tej chwili ten drugi podział jest
drugorzędny, ale jest on ważny i nie wolno go zamazywać, gdyż jest konieczny
dla rozwoju politycznego. Jeśli by tego nie było, to o co mielibyśmy się
spierać, o czym dyskutować na płaszczyźnie filozoficznej. Zamazują ów
podział ludzie, którzy chcą zatrzymać opozycję na etapie oporu społecznego
nie Chcą dopuścić do jej polityzacji, gdyż zachowanie formuły opozycji
społecznej gwarantuje im monopol przywództwa. Opozycja polityczna ze swej
natury jest pluralistyczna, a to oznacza, że nawet jeśli będą jacyś święci,
to będzie ich kilku: święci prawicowi, centrowi, lewicowi, co oczywiście
obniży rangę każdego z nich.
P.: Jakie to ma konsekwencje z punktu
widzenia polityki zagranicznej?
O.: De facto monopol na przedstawianie obrazu opozycji polskiej za granicą
ma jedna grupa polityczna, tzn. nurt reformistyczny i ugodowy. Może teraz,
po wizycie Kornela Morawieckiego w USA to się nieco zmieni, oczywiście jeśli
panu Nowakowi nie uda się w tym przeszkodzić. Nurt ten ma też pod swoją
całkowitą kontrolą RWE, a więc możliwość kształtowania opinii krajowych i
manipulowania informacjami, dzięki cenzurze, a teraz ma jeszcze mieć
telewizję kablową. To już będzie koniec i żaden antykomunizm się nie
prześlizgnie. Nie chodzi przy tym o to, by ów monopol został zastąpiony
przez monopol środowisk niepodległościowych, lecz by w ogóle żadnego
monopolu nie było, by obraz polskiej opozycji przedstawiany na Zachodzie, a
przez radiostacje odbiorcy krajowemu - był pluralistyczny i ukazywał poglądy
różne, spory itp. "Dyżurna ekipa lunchowa" jak się wyraził Andrzej Gwiazda,
który ma zresztą zakaz występowania na fali RWE, to nie jest cała opozycja
polska. Fakt, że ktoś jest wybitnym profesorem nie oznacza automatycznie, że
musi być wybitnym politykiem, a jego opinie na tematy polityczne są równie
mądre, jak te dotyczące mchu lub Karolingów. Zachód, czy raczej tutejsze
"gołębie" i "pożyteczni idioci" są zainteresowani, by obraz polskiej
opozycji był wybiórczy i uzasadniał ich politykę. Głosu, że trzeba się
porozumieć z komunistami, którzy już się ucywilizowali, zrozumieli i
komunistami w istocie być przestali, że Sowieci to już Rosja, która się
właśnie reformuje i trzeba Gorbaczowowi pomóc, to przekształci się w
niemalże republikę demokratyczną, tylko nie wolno dać się wykorzystać
betonowi, który chciałby zahamować przebudowę itp. są tu przyjmowane i
NAGRADZANE, gdyż wspomniane kategorie polityków widzą w tym swój interes.
Ale czy my jesteśmy od tego, by pomagać Zachodowi, czy od robienia własnej
polityki. Jeżeli Zachód będzie się bał, że ruch wolnościowy w Polsce będzie
tak silny, że spowoduje kłopoty w Europie, to zacznie nam pomagać we własnym
interesie. Dopóki zaś komuniści są w stanie zagwarantować stabilizację, a
nie likwidująca ich władzę opozycja, dopóty Zachód będzie wspierał komunizm.
Trzeba Zachód postawić przed wyborem: albo poparcie dla opozycji walczącej z
komunizmem albo niebezpieczeństwo zawieruchy, która może też objąć i Zachód.
A na razie Polska dostarcza tylko Zachodowi uzasadnienia do pokojowego
współżycia czyli przekupywania komunizmu. Skoro bowiem polscy opozycjoniści,
których w kraju nikt nie skrytykuje z obawy o własną skórę, wystawiają
świadectwo moralności Gorbaczowowi, Jaruzelskiemu czy Kiszczakowi, to
trudno, żeby Zachód zajmował ostrzejsze stanowisko. Jeśli Wałęsa przekonuje
Zachód, że Jaruzelski jest "polskim patriotą", to dlaczego mianoby wierzyć
Weinbergerowi, iż to "sowiecki generał" a nie właśnie Wałęsie, tym bardziej,
że jest to wygodniejsze, bowiem dodatkowo jeszcze rozgrzesza.
Jeśli Wałęsa wzywa Reagana do zniesienia sankcji przeciw komunistom w
Polsce, to nie ma znaczenia, że tak postępuje w wyniku namów i machlojek
politycznych Jana Nowaka, dla wszystkich bowiem oto polski przywódca zapala
zielone światło dla tych, którzy chcą dogadać się z komunistami, a może to
się dokonać tylko naszym kosztem. Nie możemy zatem mieć pretensji do
polityków zachodnich za to, za co nie chcemy obwinić naszych przywódców,
ponieważ większość albo się boi ich krytykowania, albo uważa to za rzecz
niestosowną. Polacy są narodem, który musi mieć autorytety, musi mieć swoich
nieskazitelnych bohaterów, a ponieważ tacy nie istnieją, więc zostają
stworzeni. Kiedy już raz zostało się bohaterem narodowym, można popełnić
każdy błąd lub świństwo bezkarnie. Oczywiście od spontanicznego tworzenia
mitów przez naród należy odróżnić świadomą działalność mitotwórczą samych
zainteresowanych lub ludzi, którzy uważają, że będą mogli ukrywać się w
cieniu bohatera i rządzić na jego konto. Tę ostatnią metodę uwielbiają
rozmaici doradcy, więc nadymają bohaterów do granic wytrzymałości.
P.: Naszą politykę trzeba robić tak, by
była dla Zachodu przynajmniej strawna. Nie mówię, by była ona ugładzona i
zgodna z tym, co Zachód myśli, ale musimy umieć naszą sprawę sprzedać. Jeśli
ty się ze wszystkimi kłócisz, to nie możesz sprzedać swych poglądów.
O.: Jeśli się kłócę ze wszystkimi, którzy chcą w Gorbaczowie widzieć księcia
Lwowa lub premiera Kiereńskiego, to czy będę się z nimi kłócił czy nie, nie
będzie to miało żadnego znaczenia, bo oni ode mnie żadnych pogłąd6w nie
kupią. Ponadto kłócę się z Polakami, a do zachodnich środowisk politycznych
dostępu nie mam, więc nie mogę ani się z nimi kłócić, ani im nic sprzedawać.
Najważniejszą sprawą jest, by opozycja w Polsce była silna. Jeśli będzie
silna, to będziemy inaczej rozmawiali; jak opozycja jest słaba, to nie ma
żadnego znaczenia poza dekoracyjnym i nie ma niczego nikomu do zaoferowania.
Nie ma jednej polityki zachodniej, jak nie ma jednej polityki polskiej.
Chodzi o to by złamać monopol reformistów i ugodowców na reprezentowanie
sprawy polskiej i dotrzeć na Zachodzie do takich ludzi, którzy będą widzieli
swój interes w poparciu dla kierunku przez nas reprezentowanego. Być może
nikt taki nie istnieje na Zachodzie lub nie ma nic do powiedzenia. Może
wszyscy są zainteresowani spokojem w Polsce, ale my tym nie jesteśmy
zainteresowani, gdyż dawał on będzie wolną rękę komunistom. Gdy Zachód
zobaczy, że nie popierając ruchu antykomunistycznego ryzykuje więcej niż go
popierając, wtedy zmieni swe stanowisko. Nie powinniśmy dostosowywać się do
Zachodu, dostarczać mu owego listka figowego, tylko prowadzić własną
politykę.
P.: Tylko zmieniać Zachód wedle swego
uznania?
O.: Nie, gdyż do tego nie jesteśmy zdolni. Po prostu prowadzić własną
politykę i stawiać Zachód przed faktami dokonanymi, a nie wsłuchiwać się w
sugestie urzędników Departamentu Stanu i ich doradców i za zaproszenie na
lunch wydawać swe poglądy.
Krytykuję linię reprezentowaną przez Wałęsę, która polega cały czas na
wyciąganiu ręki do komunistów. Już ta ręka tak się wydłużyła, że chyba
oderwała się od korpusu. Pociąga to za sobą takie konsekwencje, że ponieważ
komuniści tej ręki na razie nie przyjmują, wysuwa się ona coraz dalej i
ustępstwa są coraz większe i dochodzimy do momentu, w którym opozycja
reformistyczna i ugodowa z jednej strony zaczyna kanalizować niezadowolenie,
a z drugiej umacnia sowietyzację w sferze świadomości, ponieważ pomaga
przeprowadzić akcję pt. pierestrojka.
Chciałbym też podkreślić, że Wałęsa sam wybiera doradców. Jeśli są źli,
niech sobie wybierze lepszych. Ponieważ ich wybiera, potwierdza ich decyzje,
więc zgadza się z nimi i jest za to wszystko odpowiedzialny. Nie róbmy z
niego człowieka ubezwłasnowolnionego.
P.: Łatwo Ci o tym wszystkim mówić,
ponieważ jesteś daleko i żyjesz bezpiecznie w Paryżu.
O.: Dziwnym trafem istnieją również w Polsce ludzie, którzy wyrażają podobne
poglądy, może więc przyczyną moich zapatrywań nie jest poczucie
bezpieczeństwa. Jeżeli zaś chodzi o łatwość, to o wiele łatwiej i
korzystniej byłoby głosić chwałę pierestrojki i Gorbaczowa oraz ostrzegać
Polaków przed sprawianiem kłopotów komunistom. Amerykański etat miałbym
wtedy zapewniony.
P.: Z kim się ostatnio pokłóciłeś i co
robisz?
O.: Jestem od dawna pokłócony z głównym kurkowym. To wystarczy.
P.: Dlaczego odszedłeś z "Kontaktu"?
O.: Powody wyłożyłem w liście do "dyrektora-redaktora-wodza". List ten
został opublikowany w kraju, więc każdy może się z nim zapoznać. Dalsze
tłumaczenie nie ma sensu, gdyż wymagałoby napisania książki na temat
polskiego homo sovieticus na emigracji i technik działania mafii
politycznej.
P.: Ale konkretnie, co robisz?
O.: Żyję. Każdy przyjeżdżający na Zachód staje wobec prostego pytania: z
czego będzie żył. Musi więc zdobyć jakąś pracę. Podstawą mego utrzymania w
tej chwili jest jeszcze renta inwalidzka, która daje mi dużą niezależność,
gdyż może ją odebrać tylko państwo francuskie, żaden zaś boss emigracyjny
nie może mnie jej pozbawić. Ponadto usiłuję dorobić pracując dla różnych
czasopism i na razie jeszcze dla RWE, gdzie piszę audycję: "U naszych
sąsiadów". Jedynym czasopismem polskim, które mnie drukuje jest "Kultura",
dla której przygotowuję "kronikę ukraińską" i "kronikę białoruską". W RWE
nie pracuję na etacie, jestem tzw. free-lancerem to znaczy redakcja
każdorazowo zamawia u mnie audycję, może zamówić jedną lub więcej, bądź
żadnej. Współpraca ta w każdym momencie może się skończyć. Fakt, że jestem
jeszcze tolerowany świadczy najlepiej o obecnym kierownictwie, które zresztą
krytykuję. Za poprzedniego dyrektora polskiej sekcji obłożony byłem bowiem
zakazem występowania w RWE.
P.: Żyjesz więc z polityki, aby przeżyć.
O.: Przede wszystkim żyję dzięki państwu francuskiemu tj. z renty. Ponadto
dorabiam dzięki polityce, ponieważ lubię to robić, sądzę, że umiem i mam
szczęście, że nie wszystkie możliwości jeszcze przede mną zamknięto, choć
znam wielu ludzi, których w ten sposób wykończono, żeby sprawa była jasna.
Pytasz mnie np. ile kosztuje we Francji nowy samochód. Ja wiem od kolegów w
kraju, zwłaszcza tych którzy znają Zachód z wyjazdów stypendialnych, że
samochód i willa są niezbędne do życia, ale mnie na to nie stać, więc się
tymi sprawami nie interesowałem. Ja nie tylko zarabiam na Zachodzie, ale
dewizami płacę również za mieszkanie (tzw. HLM - tanie budownictwo
komunalne, niezwykle tanie i załatwione po znajomości, rzecz jasna nie przez
Polaków), wodę (również zimna), gaz, elektryczność, żywność, transport
kolejowy. Gdy się tu żyje z pracy, nie ze służby u emigracyjnych
dobroczyńców, nabiera się wówczas zupełnie innej mentalności i
przyzwyczajeń, których ludzie z Polski nie są w stanie zrozumieć. Tu się
pieniądz ceni i nikt, zwłaszcza bogaci, nie wydają nawet franka bez
zastanowienia. Dla nas pogoń za dobrami, która ma miejsce wśród polskiej
elity finansowej jest niezrozumiała. Znam wiele osób, powiedzmy zamożnych,
które nie mają magnetowidów, mieszkają w skromnych mieszkaniach, tanimi
samochodami jeżdżą tylko do stacji kolejki itp. A z Polski bez przerwy
słyszę: muszę wyjechać na stypendium, bo zmieniam samochód, muszę kupić
włoskie kafelki, muszę mieć dodatkowe stypendium, bo kładę klepkę. I tak bez
przerwy. Zabawne było, gdy odwiedzający mnie działacz podziemia, przed
wejściem do bloku gdzie mieszkam, spytał: "no, a który samochód jest twój".
Nie uwierzył, gdy odpowiedziałem: "żaden". A już prawdziwy szok wywołał u
niego brak w moim mieszkaniu magnetowidu i kolorowego telewizora. Inna
sprawa, że przyszedł do mnie po wizycie w lokalu "Kontaktu", gdzie wówczas
jeszcze zarabiałem.
Wydaje mi się, że ludzie w Polsce, nawet zwolennicy kapitalizmu, nie mają
zielonego pojęcia, jak wygląda normalne, codzienne życie w tym ustroju.
Moje dochody (renta plus pisanie) kształtują się obecnie po przeliczeniu w
skali rocznej (tak wypełnia się kwestionariusze podatkowe) w granicach
pięciu tysięcy franków tj. nieco powyżej najniższej gwarantowanej płacy
przez państwo tzw. SMIC-u. Jeśli nie otrzymam przedłużenia renty i będę żył
tylko z RWE i jeśli moje zarobki utrzymają się na wysokości ostatnich 2-3
miesięcy (przedtem były 2-3 krotnie niższe), wówczas moje dochody spadną do
4.500 czyli nieco poniżej SMIC-u, który teraz wynosi chyba 4.700. Jeżeli do
tego dorobię jeszcze pisaniem, dochody moje znów przekroczą 5.000.
Zaznaczam, że ogromna większość Francuzów zarabia 5-6 tysięcy. Z tego mogą
bardzo skromnie przeżyć dwie osoby, jeśli masz tanie mieszkanie. Za swoje
wraz z telefonem, gazem, wodą i elektrycznością płacę ok.2 tysięcy. Na
żywność wydajemy ok. 2.500 i pozostaje jeszcze na transport i ubranie. Tego
ostatniego prawie nie kupuję /oprócz butów i dżinsów - po jednej parze
rocznie i 1 kurtce na 4 lata/, gdyż mam jeszcze z Polski, no i Mama stale
coś dosyła.
Ten rok był dla mnie bardzo dobry, udało mi się bowiem odłożyć pewne
oszczędności i opłacić wyjazd na miesięczne wakacje na południu, dzięki
pracy nad "Suczastnostią". Mówię o tym nie dlatego, że jak twierdzi moja
żona, mam kompleks niższości dochodów i "masochistycznie się obnażam", ale
żebyś mógł poznać tzw. realia. Kiedy pracujesz z myślą, że pieniądze
będziesz wydawał w Polsce - poczucie rzeczywistości umyka. Jeśli teraz
weźmiesz pod uwagę, że emigranci polityczni za "poświęcanie się dla Polski"
dostają (nie zarabiają) od dwóch do pięciu razy więcej, to zrozumiesz, że
tzw. bodźce pozytywne odegrały większą rolę w ukształtowaniu się obecnego
systemu, niż bodźce negatywne.
P.: Czy siebie uważasz za emigranta
zarobkowego, który żyje z polityki?
O.: Nie mogę się za takiego uważać, gdyż żyję nie z polityki, ale z renty
czyli z kieszeni podatnika francuskiego. Po drugie, gdy mówiłem o życiu z
polityki, miałem na myśli jego specyficzną formę polegającą na tym, że prace
w instytucjach politycznych czy za takie uchodzących, traktuje się wyłącznie
w kategoriach materialnych, w związku z czym największą kwalifikacją jest
gumowy kręgosłup i lokajstwo wobec zatrudniającego Cię dobroczyńcy. Mnie,
przynajmniej obecnie, żaden Dobroczyńca nie zatrudnia. Daje to chudy
portfel, ale też duże poczucie niezależności i godności, chociaż te ostatnie
wartości na emigracji w ogóle nie występują, więc nie można tutaj niczego
oceniać w tych kategoriach.
P.: Unikasz jednak odpowiedzi na pytanie o
to, co robisz aktualnie?
O.: Skończyłem właśnie redagowanie polskiego zeszytu "Suczasnosti", co
ciągnęło się prawie rok i oczywiście nie obeszło się bez konfliktów. Strona
ukraińska bowiem uparła się, żeby zamieścić list Czornowoła do Gorbaczowa.
Byłem temu przeciwny, ponieważ treść listu to klasyczny produkt umysłu
zsowietyzowanego i sowietyzację szerzącego. Można tam wyczytać o "dobrym"
Leninie, "powrocie do jego norm" i opozycjoniście Gorbaczowie. Na marginesie
zaznaczę, że mam nadzieję, iż Gorbaczow nie usłucha Czornowoła i do norm
leninowskich nie powróci, gdyż wówczas musiałby autora z miejsca
rozstrzelać. Ten spór z kolegami Ukraińcami przegrałem i list poszedł,
jedyne co mogłem uczynić, to podjąć próbę krytyki takiego stanowiska w
wywiadach z Mykołą Rudenką i Romanem Kupczyńskim, ale tu okazało się, że
Ukraińcy z Ukrainy są pod tak przemożnym wpływem ideologii komunistycznej,
nawet nie zdając sobie z tego sprawy, nawet wówczas gdy wypowiadają się za
obaleniem komunizmu, że Polakowi jest bardzo trudno rozmawiać z nimi.
Chciałbym też podkreślić, że o tyle mogą mieć rację, iż rzeczywiście z
punktu widzenia dalszego istnienia narodu ukraińskiego, już komunizm
narodowy (ów wymarzony powrót do Lenina, do lat 20-tych, kiedy pozwalało się
czytać Marksa po ukraińsku) byłby krokiem naprzód. Z drugiej zaś strony
rozmowy z Ukraińcami na emigracji wykazały, że są oni pozbawieni
jakiegokolwiek zmysłu krytycznego pod adresem rodaków w kraju - co
ukraińskie to święte, nawet jeśli to ewidentna bzdura. Zawsze rodaków
wytłumaczą albo okolicznościami, albo poziomem represji.
Drugi punkt sporny dotyczył zasadności omawiania przyczyn i historii
ukraińsko-polskiej wojny na Wołyniu. Swoje stanowisko wyjaśniłem w wywiadzie
z R. Kupczyńskim. Skończyło się na tym, że każdy pozostał przy swoim. W te
wakacje zamierzam zabrać się wreszcie do pisania książki o historii
ukraińskiego ruchu niepodległościowego. Jego dawne problemy pod wieloma
względami są dziwnie aktualne dla Polaków.
P.: Czy to prawda, że byłeś członkiem PZPR
i jak zszedłeś na prawo?
O.: Prawda. Nie rozumiem natomiast, co to ma wspólnego z zejściem na prawo.
Do PZPR w czasach Gierka zapisywano się dla kariery i korzyści materialnych,
a nie ze względów ideologicznych. PZPR była wówczas czymś w rodzaju
towarzystwa asekuracyjnego. Do PZPR należałem w latach 1974-1979, a od 1976
byłem czynny w ruchu KORowskim, tzn. przepisywałem i kolportowałem
komunikaty, zbierałem pieniądze itp. Do PZPR wstąpiłem, gdyż uważałem, że
pomoże mi to w działalności konspiracyjnej - po prostu tam policja nie
będzie szukał, natomiast wystąpiłem, kiedy już miałem na koncie jedną wpadkę
i publiczne wystąpienia na moim wydziale, więc dalsze członkostwo nic nie
dawało. Wtedy znalazłem jakiś tam pretekst, żeby to było z honorem. Uważałem
konspirowanie przed czerwonym nie tylko za konieczne, ale ja to zawsze
lubiłem, nadaję się lepiej do konspiracji niż do salonów. O takiej
działalności myślałem już od 1968 roku, kiedy można powiedzieć, otworzył, że
mi się oczy. Niestety, wszystkie moje próby podejmowane przed 1976 kończyły
się niepowodzeniem. Może szukałem współpracowników w złym środowisku, ale
myślę, że raczej atmosfera społeczna była nieodpowiednia. Pamiętam, jak np.
w 1971 roku przekonywałem swoich kolegów szkolnych, że Gierek skończy jak
Gomułka, gdyż trzeba zmienić system, że udział w interwencji w
Czechosłowacji to hańba i zbrodnia. Nie przekonałem nikogo.
Początkowo miałem poglądy, które należałoby określić jako
socjaldemokratyczne. Kiedy po 1976 udało mi się stworzyć jakąś grupę m.in.
dzięki wcześniejszym kontaktom, o czym jednak wolę nie mówić, zaczęliśmy się
regularnie spotykać i dyskutować na tematy polityczne. Jednocześnie
prowadziliśmy prace organizacyjne tj. dzięki kolportażowi wydawnictw
niezależnych stworzyliśmy własne fundusze pochodzące z rabatów. W 1980 rok
wkraczałem już jako nie-socjaldemokrata, ale doświadczenie "Solidarności"
przekonało mnie ostatecznie do poglądów prawicowych. Ponadto okazało się, że
jednak bardziej odpowiada mi indywidualizm, niż stado, którym przywódcy mogą
manipulować jak chcą, a z drugiej strony muszą ulegać jego nastrojom.
Okazało się, że populizm i lewicowe utopie są bardzo niebezpieczne. Robi się
wszystko niby dla szarego człowieka, a w rzeczywistości traktuje się go jak
materiał do manipulacji. Decyzje i tak zawsze podejmuje elita kierownicza,
która z masami nigdy się nie liczy, co najwyżej rzuci im jakiś ochłap,
pomysł demagogiczny, by rozładować nastroje.
Elity przywódcze średniego szczebla, które wyłoniły się w okresie
"Solidarności" były całkowicie pozbawione przygotowania politycznego i tym
łatwiejsze do manipulacji. W 1981 zdecydowaliśmy wydawać własne pismo
polityczne. 12 grudnia 1981 roku połowa matryc była już wydrukowana i
drukarz przyjechał, by wziąć resztę. Gdy po kilku dniach zebraliśmy się
jakoś, postanowiliśmy zmienić tytuł pisma na "Niepodległość" i oczywiście,
przygotować pierwszy numer od nowa.
13 grudnia przekonałem się, że tzw. masy - ulubiony obiekt miłosnych
westchnień lewicy - bez przywódcy są do niczego niezdolne. Poszedłem wówczas
do Huty, gdzie sytuacja okazała się przygnębiająca. Członkowie Związku nie
wiedzieli, co robić i biegali w poszukiwaniu kierownictwa, to zaś ukryło się
gdzieś, by nie musieć podejmować żadnych decyzji. Było sparaliżowane
strachem i niezrozumieniem sytuacji. Gdy rano wychodziłem z domu rozumiałem,
że albo wrócę za kilka dni, albo za kilka lat. Dla mnie było jasne, co się
stało. Tu muszę przyznać, że uważałem, iż uderzenie nastąpi dopiero na
wiosnę po rozłamie i kompromitacji "Solidarności", tylko Jarosław rzucił
myśl, że komuniści mogą zaatakować przed 17 grudnia, kiedy w Warszawie miała
się odbyć manifestacja. Ostatecznie swoim wystąpieniem podburzającym do
natychmiastowego strajku i obrony czynnej zmusiłem kogoś z kierownictwa "S"
w Hucie do wyjścia z piwnicy: rzucił się na mnie i chciał bić, po czym
wygnano mnie z Huty oskarżając o działalność agenturalną. Szkoda, że
kierownictwo "S" w Hucie nie było takie odważne w stosunku do milicji i
wojska jak do mnie. To już taka polska specyfika, jak ktoś chce walczyć z
czerwony - to dowód, że jest agentem. Prawidłowi solidarnościowcy sami
zgłaszają się do internatów, wykonują polecenia wojska, a bici na
komisariatach wyciągają rękę do porozumienia z komunistami, gwarantującego
im dalszą władzę.
Dalszy ciąg historii "N" jest już znany. Jeśli chodzi natomiast o moje
poglądy, to po przybyciu do Francji, stałem się zagorzałym prawicowcem.
Ustrój, który tu jest stanowi dziwną mieszaninę socjalizmu i kapitalizmu,
która nie jest zdolna do rozwoju. Biurokracja francuska jest jeszcze gorsza
niż komunistyczna w Polsce, a co więcej Francuzi się przeciw niej nie
buntują, tylko znoszą to jarzmo w pokorze. Tu nawet produkuje się specjalne
meble do przechowywania papierów. Kiedyś po dwu latach wyrzuciłem stary
rachunek za telefon i drogo mnie to kosztowało. Państwo może od ciebie w
każdej chwil i zażądać dowolnego rachunku czy dokumentu sprzed 10 lat i
biada Ci, jeśli teraz go nie masz. Oczywiście najlepiej byłoby unikać
wszelkiej styczności z państwem, ale jest to możliwe tylko dla bardzo
bogatych i kloszardów. Przeciętny obywatel traci pół życia na załatwianie
niepotrzebnych spraw w urzędach. Oczywiście daje to pracę milionom
urzędników. Poznałem też na własnej skórze, co powodują ustawy wydane w
obronie biednych i pokrzywdzonych. Jeśli jesteś naprawdę biedny i
uszczęśliwiacze ludzkości zaczynają dbać o ciebie - to uciekaj natychmiast
gdzie pieprz rośnie! Z powodu socjalistów przez rok nie mogłem wynająć
mieszkania, ponieważ wprowadzili oni praktyczny zakaz usuwania lokatorów
niepłacących czynszów, jeśli nie pracują. Spowodowało to z jednej strony, że
wiele osób natychmiast rzuciło legalną pracę, a z drugiej, że właściciele
mieszkań przestali je wynajmować rodzinom o dochodach niskich lub średnich,
gdyż nie mieli pewności czy uzyskają od nich czynsz. W rezultacie by wynająć
mieszkanie trzeba było być bardzo zamożnym lub przedstawić tysiąc rozmaitych
papierów uzasadniający, że masz dochód gwarantujący regulację czynszu. To z
kolei zwiększyło popyt na najtańsze mieszkania. Ludzie przestali inwestować
w budownictwo, bojąc się o swe lokaty, rezultatem był zastój i bezrobocie w
tej gałęzi przemysłu. Wszystko skrupiło się na biednych i osobach takich jak
ja, tzn. pracujących ale dorywczo, nieregularnie itp. Miałem pieniądze na
wynajęcie mieszkania ale nie mogłem tego zrobić, ponieważ nie posiadałem
papierów gwarantujący, że będę płacił. Mogłem takie papiery zdobyć na
czarnym rynku, ale na to nie miałem już pieniędzy. Prawdziwy socjalizm.
Teraz prawica zniosła ustawę Quillot, bo o niej tu mówię, ale biurokratyczne
rezultaty jej kilkuletniego działania pozostały. Na Zachodzie poznałem,
jakie są praktyczne rezultaty rozmaitych demagogicznych i populistycznych
decyzji politycznych, do których zmuszeni są uciekać się w walce o głosy
wyborcze także politycy prawicowi. W tych posunięciach celuje jednak lewica
i obawiam się, że naprawdę wierzy w swą misję dziejową.
P.: Ale przecież ukazują się jednak pisma.
książki, wideokasety, a więc nie można powiedzieć, że nic się nie dzieje?
O.: To prawda, ale teraz powstaje pytanie: jakim kosztem? Przy tych
nakładach jest rzeczą niemożliwą by nie było żadnych wyników. Przypomina mi
to chwalenie komunistów: patrzcie, jaki przemysł zbudowaliśmy! Zgadza się,
tylko jakim kosztem, przy jakich nakładach. Przy normalnych stosunkach
rezultaty byłyby wielokrotnie większe. Stykamy się tu z dwoma problemami:
potwornym marnotrawstwem i zatrzymywaniem środków na miejscu by służyły
rozbudowie własnych imperiów. Jeśli środki przekazywane są do kraju, to
tylko pod kątem interesu instytucji-dawcy, w ramach rywalizacji i
personalnych rozgrywek. Najlepiej tłumaczy to charakterystyczny obrazek z
życia: dawny członek opozycji z dumą rzuca uwagę - ci (tu pada nazwa
pisma-organizacji) niczego takiego nie opublikują, bo ostatnio od nas
dostali.
Zdaję sobie sprawę, że gdyby większość środków przekazywać do kraju, to
jeszcze nie byłoby to gwarancją, że u was nie zostałyby zmarnowane bądź
zdefraudowane. Nie należy sobie wyobrażać, że środowisko opozycyjne jest
nieczułe na pokusy życia, a dociera do mnie wystarczająco dużo odgłosów
rozmaitych afer by uzasadniać ten pesymizm. Niepokoi mnie raczej fakt, że
nikt nie ma odwagi powiedzieć prawdy i powszechnie stosuje się moralność
Kalego. Z zakłamania jeszcze nigdy niczego dobrego nie wynikło, gdyż
wreszcie kiedyś to wszystko pęknie i wyjdzie na jaw i dopiero wtedy będą się
komuniści cieszyli. Opozycja okazała się niezdolna do krytycznego podejścia
do samej siebie.
Masz rację, że sporo się robi i czasami nawet coś się uda, lecz mówię o
przeciętnej, o systemie, a nie o wyjątkach potwierdzających regułę. Przecież
i w koszu na śmieci czasem coś błyśnie. Wynika to z reguł rachunku
prawdopodobieństwa. Jeśli oczekujesz ode mnie lukru, zgłoś się do kogoś
innego.
Cechą charakterystyczną systemu, który tak głęboko zapuścił korzenie właśnie
w pokoleniu emigracji solidarnościowej, jest premiowanie miernot. To smutne,
że właśnie nasze pokolenie okazało się najbardziej zdemoralizowane lub na
demoralizację podatne. Jedni moi przyjaciele twierdzą, że wyjeżdżały przede
wszystkim osoby z takimi predyspozycjami, które w kraju się maskowały ze
strachu przed oceną opinii publicznej i gdy jej zabrakło puściły wszystkie
hamulce. Inni zaś sądzą, że tutaj proces taki postępuje bardzo łatwo i
słabsze jednostki nie wytrzymują.
Chciałbym zwrócić uwagę na jedno bardzo ważne zjawisko. Wyjazd na Zachód
humanisty jest jednoznaczny z deklasacją i utratą, w jego własnych oczach,
prestiżu społecznego. W przedsiębiorstwie budowlanym, gdzie pracuje mój
Brat, zatrudnione są trzy narodowości: Polacy, Arabowie i Francuzi. W grupie
polskiej Brat, który ma polską maturę, należy do kategorii najgorzej
wykształconych; w grupie arabskiej przeważają analfabeci, a we francuskiej
absolwenci szkół podstawowych czyli półanalfabeci. Na marginesie zaznaczę,
że lewica doprowadziła szkolnictwo francuskie do takiej katastrofy, że
poziom polskiego liceum w Mszanie, jeśli tam takie istnieje, będzie wyższy
od studiów uniwersyteckich w Paryżu.
Wracając do tematu, cóż z tego, że doktor lub magister montujący sufity bądź
sprzedający naleśniki będzie żył lepiej we Francji niż w Polsce pracując na
wyższej uczelni, skoro we własnych oczach uległ deklasacji. Może się
otwarcie do tego nie przyznawać i zalewać robaka, ale to już inna sprawa.
Otóż praca w polskich instytucjach chroni przed deklasacją i upadkiem
prestiżu, na co Polacy są niezmiernie czuli, a co dopiero, jeśli daje
dochody przewyższające pensje bardzo zamożnych Francuzów. Nie trzeba być
typem szczególnie "komercjalnym", by wyciągnąć właściwe wnioski.
Nawet jednak w instytucjach, o których mówiłem, czasami uchowa się ktoś
niezależny i twardy (tj. wierny pewnym zasadom świata cywilizowanego).
Dzieje się tak, ponieważ tutejsi sowieci, podobnie jak ci krajowi napotykają
na barierę kompetencji. Są pewne czynności techniczne np. przepisywanie na
maszynie, które trzeba wykonać, by cokolwiek się ukazało, a dyspozycyjność
na ogół nie idzie w parze ze zdolnościami do dobrej pracy. Praca na
składopisie czy komputerze, to tylko przykład, który obrazuje istnienie
pewnych nisz, gdzie się czasem ktoś uchowa pod warunkiem, że się nie będzie
do niczego wtrącał tzn. nie będzie ani popierał, ani krytykował tylko dobrze
i cicho wykonywał swą techniczną robotę.
Zapewne mi nie wierzysz, więc przytoczę coś z życia. Po wyrzuceniu Bronka
Wildsteina z "Kontaktu" kursowało tam oficjalne podziękowanie, do podpisania
którego oficjalne kierownictwo namawiało pracowników /mnie 2-krotnie i
bezowocnie/. Przymusu nie było, ale ludzie znający życia podpisywali, a
znający życie bardzo dobrze podpisywali rękami i nogami. Po mniej więcej
tygodniu osoby, które nie dały swych podpisów, zaczęły znikać; część
zredukowano, część odeszła sama.
Myślę, że sytuację najlepiej tłumaczy system finansowania tego wszystkiego.
Normalna instytucja utrzymuje się ze sprzedaży swego produktu, w tym wypadku
książki, czasopisma itp. Zależna jest więc od rynku. To on wymusza lepszą
jakość. Tą zaś są w stanie na ogół zapewnić ludzie samodzielni
intelektualnie, niezależni i mający coś do powiedzenia. Instytucje stworzone
przez emigrację solidarnościową są zależne wyłącznie od dotacji. Dochody ze
sprzedaży kształtują się w nich na poziomie od 1 - 10% kosztów własnych. W
tej sytuacji można by było w ogóle nic nie sprzedawać, a wszystko topić,
zakopywać, palić prócz egzemplarzy okazowych dla tzw. sponsorów. Co za
różnica, czy będziesz miał jednego, trzech czy nawet stu prenumeratorów,
jeśli za ich pieniądze nie wynajmiesz nawet lokalu. Zaczyna się więc walka o
sponsorów i dotacje. Jest to kwadratura koła, bowiem bez dotacji też nie
ruszysz z miejsca, a jeśli sobą coś reprezentujesz, to na ogół ich nie
uzyskasz, bowiem wyprzedzą cię ludzie bardziej dyspozycyjni.
Sponsorzy czy też kurkowi czyli ludzie decydujący, kto otrzyma dotacje z
kieszeni podatnik amerykańskiego, rzecz jasna wybierają sobie osoby
najbardziej dyspozycyjne, te zaś czynią i powstaje struktura:
Dobroczyńca-wódz (najlepiej kilku od siebie niezależnych by stwarzać
wrażenie pluralizmu)- lokaje. System przyjmuje prawie wyłącznie miernoty,
które nie są w stanie rzucić na rynek tak dobrego produktu by się
uniezależnić od dawców. Wszystko kończy się więc na walce o poglądy
"Dobroczyńcy". Ponieważ zaś system nie przeżywa żadnych trudności, nie są
więc mu potrzebne "pieriestrojki" i "głasnosti". Dlatego moim zdaniem jest
doskonały.
O pozycji politycznej na emigracji solidarnościowej decyduje to, ile Polaków
możesz zatrudnić u siebie i ilu osobom przyjeżdżającym z kraju możesz "dać
zarobić", czy to w postaci jakiejś chałtury czy to stypendium. Ludzie ci
tworzą opinię publiczną, a poprzez swe kontakty z krajem także opinie o
Tobie w środowisku opozycyjnym w Polsce. O ludziach pracujących poza
sektorem politycznym, czyli u Francuzów, nie mówimy, gdyż dla nich sprawa
polska nie istnieje i są dla niej straceni.
Jeśli jesteś działaczem opozycji lub pracujesz w tzw. środowisku
opiniotwórczym, tj. na uniwersytecie, w PANie, przy Kościele, przyjeżdżasz
załatwić pewne sprawy i przy okazji zarobić, a o pracę nawet tę najgorszą
jest, przynajmniej we Francji, diabelnie trudno, to przecież nie będziesz po
powrocie mówił o rozmaitych świństwach i demoralizacji, które dostrzegłeś w
chwili trzeźwości. A co dopiero ludzie wyjeżdżający z większymi stypendiami
dla swych podopiecznych, czyli z władza rozdzielani dóbr...
W sytuacji obecnej danie komuś nawet takiej pracy jak składanie, korekta czy
przepisywanie stanowi decyzję polityczną, gdyż rozbudowuje twą bazę
polityczna w getcie i zjednuje Ci opinię publiczną. To współzawodnictwo
wygrywa oczywiście "wódz", który ma najwięcej pieniędzy (dóbr) do
rozdysponowania od swego "Dobroczyńcy", czyli jest wobec niego najbardziej
dyspozycyjny. Powstaje klasyczna drabina feudalna z suwerenem i jego
wasalami na każdym poziomie. Różnica polega jedynie na tym, że wasal twego
wasalem jest również twoim wasalem, czyli stopień kontroli jest większy.
Opisywany przeze mnie, zresztą pobieżnie, system, który właśnie osiągnął swe
formy dojrzałe, nie powstał od razu, ani nikt go nie planował. Kształtował
się latami, najpierw wypróbowany w RWE przez Jan. Nowaka, później z
mistrzostwem rozwinięty w Paryżu przez tutejszych dobroczyńców pokolenia
solidarnościowego. Następował nie tylko dobór naturalny, ale też tresowania
ludzi, wyrzucanie i powtórne przyjmowanie do pracy, minuty nienawiści,
promowanie dyspozycyjności i układności, pogarda dla dobrej pracy i
forsowanie miernot. Obserwowałem to pilnie przez cztery lata w wielu
instytucjach stworzonych przez pokolenie solidarnościowe i nie zamierzam
milczeć.
Chciałbym podkreślić, iż widzę zasadnicza różnicę między szukaniem pomocy
finansowej u ludzi lub instytucji głoszących te same poglądy, które się
samemu wyznaje, a szukaniem poglądów u osób odkręcających lub
przykręcających kurki z zielonymi. Osoby nieposiadające żadnych poglądów są
tu uprzywilejowane, ponieważ zawsze mogą przyjąć zapatrywania "słuszne" i
dochodowe. Niezależność jest największym skarbem, lecz finansowo to się
nigdy nie opłaca.
|
|